Magdalena Louis: Niech się od razu zrobi gorąco! Zacznijmy od pytania na temat kontrowersji wokół przygotowywanego przez Teatr Maska spektaklu #Chybanieja w reżyserii Passiniego. Prezydent Rzeszowa, Tadeusz Ferenc, na dwa tygodnie przed premierą podjął decyzję o wstrzymaniu prób do tego spektaklu. Powiedz, czy Twoim zdaniem, z punktu widzenia artysty, płacący ma prawo ingerować w treści? Czy ma prawo do pierwszego, ale i ostatniego słowa?

Mariola Łabno-Flaumenhaft: Myślę, że powinniśmy szanować autorską autonomię. Oczywiście, są granice. Jeśli jednak dzieło nie obraża nikogo personalnie, nie zniesławia, nie godzi w podstawowe uniwersalne wartości, ale porusza jedynie problem, choćby dość bolesny i kontrowersyjny, nie wolno ograniczać twórców. Wiem, że bardzo ważne są pieniądze; te dutki, bez których nie ma sztuki i mecenat państwa czy miasta, a także prywatnych firm, osób jest nam – artystom bardzo potrzebny, ale sztuka musi być niezależna. Trzeba naprawdę dużo mądrości i dojrzałości obu stron, a także uważności i delikatności. I trzeba umieć przyznawać  się do błędu, błędów. Ja sama długo do tego dorastałam.

ML: A w tej konkretnej sytuacji kto popełnił błąd? Reżyser Passini, Dyrektor Teatru Maska? Czy Prezydent?

MŁ: Trudno mi oceniać, kto popełnił błąd, znam sprawę tylko z doniesień prasy. Trzeba by było wysłuchać racji jednych i drugich. Myślę, że wkradło się tu dużo niedopowiedzeń z obu stron, oni się  po prostu nie dogadali. Z drugiej strony, patrząc na to medialnie – to jest świetna reklama dla spektaklu. W myśl zasady: Nieważne co mówią, ważne, że mówią! Jeśli stu znamienitych przedstawicieli artystycznego świata wzięło w obronę twórców spektaklu, a ludzie piszą listy do Pana Prezydenta, jeśli cała Polska huczy…, to tylko pozazdrościć.

ML: Ten, kto płaci, nie ma prawa wymagać? A jednak wymaga. Nieważne z czyjej kasy idzie dotacja, zaraz za nią idzie ryzyko ingerencji. Instytucje dają pieniądze na taką sztukę, jaka im się podoba, jaka jest bliska polityce przez nie realizowanej. Tak się dzieje zawsze i wszędzie.

MŁ: Kiedyś Monika Strzępka napisała, że sztuka nie jest towarem, ale czy na pewno? Ja na przykład jako szefowa Stowarzyszenia Teatr Bo Tak oraz producentka spektaklu – idę do sponsora i proszę o finansowe wsparcie konkretnego przedsięwzięcia i czasem, na szczęście rzadko, słyszę: “No,… przykro mi bardzo, ale ja w to nie zainwestuję. To nie wpisuje się w wizję mojej firmy.“ W tym przypadku decyzje podejmowano za późno. O takich sprawach powinno się rozstrzygać na etapie scenariusza, a nie ostatnich prób. Te próby to czas czyjejś pracy, energii, emocji.

ML: Odejdźmy zatem od cudzych problemów w teatrze, a skierujmy światło na Twój teatr. Teatr Bo Tak, to Twoje zrealizowane marzenie i  Twoja inicjatywa?

MŁ: Moja i moich kolegów. Prawie 6 lat temu, przy kawie, gdzieś przy ulicy Trzeciego Maja, w sercu miasta – ja, Beata Zarembianka i Grzegorz Pawłowski zdecydowaliśmy , że musimy coś zrobić z naszą teatralną biedą /wówczas dość mało graliśmy w rodzimym teatrze / i tak się narodził pomysł, żeby wyprodukować własny spektakl.  Akurat miałam świeży tekst „Prawdy” Floriana Zellera – prapremiera!!! Poprosiłam, żeby przeczytali sztukę, przeczytali i się w niej zakochali. Zaprosiliśmy jeszcze Marka Kępińskiego do współpracy i tak nasza czwórka wystartowała.

ML: Czyli nie było jednego lidera?

MŁ: Nie, ale szybko okazało się, że to nie panowie, ale dwie matki założycielki, Beata i ja, pociągniemy samodzielnie ten wózek- jak to kobiety! To głównie my musiałyśmy znaleźć w sobie siłę i energię do działania. Rok temu jednak nasze drogi się rozeszły, ponieważ ja zostałam przy stowarzyszeniu, a Beata z Jarkiem Babulą stworzyli osobny projekt w formie spółki o nazwie Ave Teatr.  To, jak sądzę, dobra zmiana dla nas obu. Dziękuję Beacie za te 5 lat, bo bez niej nie byłoby naszego teatru.

ML: I czym się różnicie? Repertuarem?

MŁ: Nie, repertuarem się nie różnimy, ona została przy tym samym co Bo Tak nurcie – przy farsie, przy komedii.

ML: Czyli ludzie najchętniej chodzą na komedie? Patrząc, jak oblegane są komediowe spektakle organizowane w filharmonii, można wysnuć wniosek, że lubimy się od czasu do czasu pośmiać. Oczywiście tylko w teatrze, bo na co dzień to już raczej nie.

MŁ:  Ludzie potrzebują chwili oddechu…, nie głupiej rozrywki, ale czegoś na poziomie. My zawsze dobierając repertuar, staramy się, żeby nasze spektakle były nie tylko zabawne, ale i mądre. Mają śmieszyć, ale też wzruszać i pozostawić coś do przemyślenia w umyśle widza.

ML: Zgodzisz się ze stwierdzeniem, że  napisać i zagrać komedię jest trudniej niż dramat? Grać na emocjach jest stosunkowo łatwo, ale nie każdy twórca i odtwórca umie rozśmieszyć szeroką publiczność. Nawiązuję tu do nieśmiesznych, idiotycznych komedii romantycznych, którymi nas dręczą polscy filmowcy.

MŁ: Tak, bardzo trudno. Myślę, że to najtrudniejsza sztuka. Z komedią to jest taka matematyka… – wszystko musi być w punkt.

ML: Tym bardziej, że nie wiemy zbyt wiele o poczuciu humoru widza, które przecież nie jest uniwersalne. Musimy cały czas eksperymentować „na żywym organizmie”, sprawdzać, czy i w którym momencie się śmieją, czy tak?

MŁ: To jest niesamowite w tym wszystkim! Obserwuję to będąc w oku cyklonu! Każdy spektakl jest inny, ludzie w różnych miejscach się śmieją, a przecież te akcenty humorystyczne są dokładnie rozplanowane, reżyser czuwa nad tym, by były odpowiednio rozłożone, by przedstawienie toczyło się wartko, bo komedię trzeba grać jak tragedię, czyli prawdziwie, postacie muszą być namalowane  wszystkimi naszymi emocjonalnymi barwami.

ML: A jakąś komedię udało Ci się  wycisnąć z granej przez Ciebie w Teatrze W. Siemaszkowej, Marleny Dietrich?

MŁ: Historia Marleny Dietrich to nie jest komedia, ale kiedy pokazujemy jej młodość, czyli czasy Błękitnego Anioła z 1929 roku i spotkanie z Josefem von Sternbergiem, widz może się uśmiechnąć.

ML: Oglądając spektakl, myślałam sobie: Biedna Mariola, musi śpiewać po niemiecku…

MŁ: Och, ja uwielbiam śpiewać po niemiecku. Kiedy przechodzę na niemiecki, zaczyna się dziać coś niesamowitego; ludziom się to podoba, po prostu widzę to w ich oczach i mam ogromną satysfakcję.

ML: W spektaklu opowiadającym o życiu Edith Piaf pojawiasz się na scenie jako Marlena Dietrich, obie kobiety znały się i lubiły, znasz te postaci ze sceny, która z nich jest Cii bliższa?

MŁ: Pytasz, czy bym zagrała Edith Piaf? Pewnie, że bym zagrała! Nie było mi dane zmierzyć się z rolą Francuzki, więc pokochałam tę niezwykłą Niemkę.

ML:  Jak się przygotowywałaś do roli Marleny Dietrich?

MŁ: Czytałam, oglądałam bardzo dużo  filmików na YouTube. W spektaklu nie pokazujemy jej jednak tak dokładnie, tak jeden do jednego, my się nią niejako “bawimy”. Starałam się dotrzeć w sobie do takich pokładów emocji, żeby w swoisty sposób spróbować przeżyć to, co może ona przeżywała, a to była bardzo tragiczna postać. 

ML: Czujesz się spełniona aktorsko? Czy może jeszcze czekasz?

MŁ: Ciągle czekam na coś fajnego, dobrego, miłego, i wciąż życie mnie czymś nowym zaskakuje. Mam za co dziękować losowi. 

ML:  A nie kusiło Cię nigdy, by dla siebie  napisać sztukę? Dla siebie i pod siebie… 

MŁ: Nie umiem. A nie kusi czasem, Ciebie, Madziu, żeby coś dla mnie napisać? [śmiech]

ML:  Romansowałaś z filmem?

MŁ: Romansowałam… z serialami. Rola w filmie „Mój Nikifor” uciekła mi sprzed nosa. Żadna z moich koleżanek nie mogła wtedy zrobić za mnie zastępstwa w spektaklu, więc nie wystąpiłam w ostatnim filmie Krauzego. Widocznie tak miało być, nie rozpatruję tego dziś inaczej. Coś za coś – jak to w życiu.

ML: Piękna i długa kariera teatralna, aż tu nagle zwrot. W 2006 roku postanowiłaś zrobić studia podyplomowe na WSIiZ. Co takiego się wydarzyło w Twoim życiu, że wróciłaś do szkoły?

MŁ: Dostałam „bana” od ówczesnego dyrektora teatru, ale z perspektywy czasu, muszę powiedzieć, że jestem mu bardzo za to wdzięczna. Usadził mnie na ławce rezerwowych, a ja tego nie lubię. Ruszał wtedy nabór, wybrałam PR i studiowałam.

ML: Dlaczego akurat PR?

MŁ: Dlatego, że jest to temat pokrewny aktorstwu, gdyż to i to jest w pewnym sensie sprzedawaniem. Przydaje mi się ta wiedza wtedy zdobyta.  Zresztą … uwielbiam WSIiZ, to świetna uczelnia. Wciąż mam w telefonie numer do Profesora Jerzego Chłopeckiego, dzięki któremu WSIiZ przez rok miał swój teatr, tak jak mają go wspaniałe i wielkie uczelnie na świecie. Profesor Chłopecki dał mi wtedy szansę, wiedząc, że jestem w trudnej sytuacji, po prostu wyciągnął do mnie rękę. Powiedział: „Zrobisz tu teatr!” I zrobiłam. Uśmiecham się, bo była to cudowna przygoda, na pewno wiele osób jeszcze pamięta „Czerwoną rutę”.

ML: Zapytam na koniec o plany….zawodowe i wakacyjne, żeby zakończyć naszą rozmowę optymistyczną nutą. 

MŁ: Teraz przygotowuję się do najnowszej premiery w Siemaszkowej, do „Mistrza i Małgorzaty” w reż C.Ibera.  A wakacje? Szukam nowych, ciekawych tekstów, aby na jesień przygotować kolejną premierę w Teatrze Bo Tak. Co do wypoczynku – nie mam jeszcze sprecyzowanych planów. Może dobry los mnie czymś zaskoczy. Jakkolwiek by nie było, zapewne przez chwilę „będę sobie leżeć  pod gruszą na dowolnie wybranym boku”, parafrazując piosenkę Maryli Rodowicz.

 

Zdjęcia: Teatr im. Wandy Siemaszkowej