Studenci WSIiZ 25-letnim busem przemierzyli Europę. Trasę liczącą ponad 6 tys. km pokonali w miesiąc. Przeczytaj relację z wyprawy.

8 lipca 2013 r. Start wyprawy „Bustrip into the Wild”

 

Rozpoczynamy przygodę życia!

 

Ostrava?
Wyruszyliśmy na podbój Europy! Pierwszy przystanek zaplanowany był w Ostrawie, jednak nie dotarliśmy tam… zobaczcie dlaczego. Zobacz zdjęciafilm

Austria zdobyta, pora na Węgry

Ekipa BusTrip zwiedziła już Wiedeń. Miasto przepięknej architektury, wspaniałych zabytków i mieszanki kulturowej. Odwiedziliśmy takie miejsca jak Katedra św. Szczepana, czy ogromny plac rozrywki – Plater. W tym filmiku pokażemy Wam część z tego, co widzieliśmy w Wiedniu. Zobaczycie też krótką zapowiedź z nad Balatonu. Zdjęciafilm

Po Węgrzech pora na… Węgry

Nad Balatonem bawiliśmy się świetnie. Nie ganialiśmy tu za zabytkami, tylko relaksowaliśmy się nad przepięknym jeziorem.

– Wszystko co dobre szybko się kończy, więc zabraliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy na Chorwację. W drodze natrafiliśmy na pierwsze problemy i musieliśmy zmienić plan wyprawy – zobaczcie dlaczego (film).

 

Kierunek Chorwacja i pierwsze problemy Zobacz film

 

Wyjeżdżając z Węgier nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nasza sielankowa podróż może zamienić się w koszmar w ciągu kilku dni. Granica Węgier z Chorwacją okazała się punktem zapalnym. Dopiero na przejściu granicznym Krzysiek zorientował się, że nie ma ze sobą dokumentów. Ostatni raz widział je nad Balatonem. Prawdopodobnie utopiły się w jeziorze. Zostało mu tylko prawo jazdy, które trzymał w schowku w busie. Cofnięci z granicy i lekko załamani obmyślaliśmy plan. – Może ktoś z nas niechcący wziął te dokumenty i schował do swojej torby – Natalia wypowiedziała to zdanie i nadzieja, że dotrzemy do Chorwacji jeszcze tego samego dnia wróciła. Zaczęło się wielkie przeszukiwanie każdej kieszonki we wszystkich torbach. Energicznie wypakowywaliśmy i rzucaliśmy ciuchy na ziemię. Przeglądnęliśmy śpiwory i całego busa. Niestety jedynym znaleziskiem były wcześniej zagubione skarpetki Olka. Nie było innego wyjścia, musieliśmy udać się do Polskiej ambasady w Budapeszcie. Straciliśmy sporo czasu i zapas pieniędzy na benzynę. Na szczęście udało się załatwić paszport tymczasowy dla Krzyśka w ciągu zaledwie jednego dnia, a właściwie kilku godzin. W drodze powrotnej na Chorwację wracały nam dobre humory. Okazało się, że chociaż nie znamy się od lat, jak inne ekipy, potrafimy ze sobą współpracować jak mało która.

 

Będąc już na Chorwacji zastała nas noc. Nie wiedzieliśmy dokładnie ile nam zostało do Jezior Plitwickich, ani gdzie dokładnie jesteśmy. Okazało się, że naszemu GPS’owi ze wszystkich map Europy brakuje jednej – Chorwacji. Jechaliśmy, więc nieco na oślep, kierując się tylko znakami. Postanowiliśmy się zatrzymać i przenocować gdzieś blisko lasu, pod gołym niebem i następnego dnia dotrzeć do Jezior. Morale grupy zaczęło znów opadać.

 

Wszystko zrekompensował nam widok nieba. Było to najczystsze niebo, jakie widziałem w życiu. Troje z nas postanowiło spać na dachu busa, by być jeszcze bliżej migających punktów nad naszą głową. Zdawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, żeby móc je złapać. Nie rozmawialiśmy tylko siedzieliśmy w ciszy. Zachwycaliśmy się niemal do rana, przepięknymi konstelacjami wlepiając swój wzrok w światełka. Nie wiem, o czym myśleli inni. Ja próbowałem łączyć migające punkciki w różne kształty. Wróciło wtedy uczucie znane z dzieciństwa – beztroska. I widziałem, że nikt z nas się wtedy nie przejmował tym, co będzie jutro.

 

Poranek po niemal nieprzespanej nocy powitał nas wielkim słońcem nad naszymi głowami. Pogoda dopisywała, a po sytym śniadaniu humory także. Okazało się, że jesteśmy zaledwie kilka kilometrów od Jezior, więc dojechaliśmy tam w kilkanaście minut. Znaleźliśmy parking i wyruszyliśmy z ciekawością. Myśleliśmy że na zdjęcia Jezior, które wcześniej widzieliśmy na Google są nałożone jakieś efekty. By woda była bardziej błękitna, trawa zieleńsza, a z wodospadów spadała krystalicznie czysta ciecz. Nie do opisania były nasze miny, gdy tylko zobaczyliśmy, że to miejsce jest prawdziwe i jeszcze piękniejsze niż na zdjęciach. Woda była tak czysta, że onieśmielała, gdy tylko chciało się zmoczyć w niej rękę. Spędziliśmy tam cały dzień, chodząc kładkami zrobionymi ze starego drewna, które świetnie komponowały się z całym otoczeniem. Nie chcieliśmy stamtąd wychodzić, czas mógł się dla nas zatrzymać. Niestety wskazówki zegarów kręciły się nieustanie, zrobiło się późno i postanowiliśmy zbierać manatki, by skierować się w stronę Włoch.

 

Droga mijała nam spokojnie. W między czasie ochrzciliśmy naszego busa imieniem Bożenka. Nasz ‘ogórek’ to już nie on tylko ona. Dbamy o nią bardziej niż o siebie wzajemnie. Każdy ją poklepuje po bagażniku, a kiedy docieramy do miejsc, w których mamy spać jesteśmy jej wdzięczni, że wytrzymała kolejne setki kilometrów, górki i serpentyny. Nie ma mocnych na Bożenkę, z silnikiem 1,6 i czterobiegową skrzynią wiezie nas już przez pół Europy. Przez 25 lat służyła kolejno właścicielom, by teraz udać się na zasłużone wakacje razem z nami.

 

Italia

We Włoszech zatrzymaliśmy się w Trieste, była już późna noc, ale miasto żyło niczym centrum największych stolic. Postanowiliśmy oblać to, że już udało nam się zajechać tak daleko. Wpadliśmy do miejscowego baru na kilka szklanek Jim Beama (dalej JB)z lodem – pomyślałby ktoś, że zachowaliśmy się nie jak studenci, ale JB był tam tańszy niż w Polsce, więc pozwoliliśmy sobie na odrobinę luksusu. Po kilku dolewkach w dobrych nastrojach udaliśmy się do Bożenki, by wyspać się przed następnym dniem.

 

Nazajutrz pojechaliśmy do Wenecji – według mnie najpiękniejsze miejsce, w jakim byłem do tej pory. Miasto położone na wodzie, ukazało nam się niczym dumnie prezentująca się ‘Stara Dama’. Budynki stały stabilnie, wśród kanałów wypełnionych wodą. Między oknami przeciwległych domów zawieszone były sznurki, na których wisiało pranie. Na jednym z takich sznurków wisiało coś w stylu starych pantalonów i kobiecej pidżamy. Przez chwilę czułem się jakby przeniesione mnie w czasie. Czekałem tylko, aż zza rogu wyjdzie ktoś z przywieszoną szpadą i w kapeluszu, do którego przymocowane będzie czarne pióro, a z pod nieco wypukłej zbroi na klatce piersiowej wystawać będzie czerwona odzież. Do tego ciemne spodnie i stare czarne skórzane buty stukające o betonową kostkę podłoża. Nikt nie wyszedł, ale ‘Stara Dama’ pokazała nam wszystko, plac św. Marka, gondolierów, jej sławny most, z którego rozciąga się wspaniały widok na Wenecję. Widzieliśmy też obdarte z tynku mury, odsłaniające budulec – czerwoną cegłę. Wyobrażałem sobie, że są to dziury i przetarcia na sukni ‘Starej Damy’, które i tak dodawały jej uroku i zachęcały żeby zwiedzić ją całą. Obejrzeć wszystkie zakamarki, zobaczyć czy skrywają jakieś tajemnice. Wspaniałe miasto na pewno tam wrócę.

 

Po Wenecji przyszła pora na Rimini, miasto na wybrzeżu. Na plaży spodziewaliśmy się zobaczyć więcej ludzi niż ziarenek pi asku, na szczęście okazało się, że nie było tłoczno. Być może ceny odstraszyły nieco turystów. Włochy to drogi kraj, ale najbardziej powalają ceny w miastach turystycznych. W knajpach przy plaży mała butelka wody kosztuje nawet dwa Euro, tą samą butelkę w supermarkecie można dostać za 15 centów. O cenie piwa nawet nie wspominam. Trzeba jednak przyznać, że ekipa BusTrip miło spędziła czas nad morzem. Jak to sprytni studenci, zaopatrzyliśmy się wcześniej w Carrefourze. Znaleźliśmy miejsce dla siebie na bezpłatnej części plaży i zaczęliśmy się wprawiać w dobry nastrój. Nie wiedzieliśmy, kiedy zastała nas noc i musieliśmy wracać do Bożeny.

 

Następnego ranka ruszyliśmy podbić stolice Włoch. Spodziewaliśmy się ujrzeć cudowne miasto, czyste, pełne energicznych mieszkańców tego słonecznego kraju. Prawdę mówiąc z czystością Rzym miał mało wspólnego, a właściwie nic. Śmieci leżały na środku chodników, kosze były przepełnione. W dodatku ciężko było spotkać energicznego Włocha, ciężko było w ogóle spotkać rodowitego Włocha na ulicy. Rzym wydawał się być mieszanką ludzi z całego globu. Mieszanka brzmi za ładnie, to było raczej wybełtanie całej populacji globu. Jakby ktoś wrzucił całą ludzkość do miksera, włączył go na najwyższe obroty, po czym krople z tego wlał do Rzymu. Wszystko wyglądało nie tak jak sobie wyobrażałem. Na szczęście wreszcie dotarliśmy do takich miejsc jak Panteon, Koloseum czy Forum Romanum. Można było poczuć się podobnie jak w Wenecji. Jak przeniesiony w czasie. Wyobrazić sobie ówczesnych Senatorów chodzących w białych szatach i przepiękne kobiety karmiące winogronami wszystkich mężczyzn dookoła. W wyobraźni dało się słyszeć ryki gladiatorów, oraz czuć na skroni ich ostatnie tchnienia. Po czym był tylko głuchy odgłos ciała uderzającego o ziemie i okrzyki podniecenia dochodzące z widowni. Udzielało się napięcie publiki z przed wieków, kiedy Cesarz trzyma wyciągnięty kciuk i kieruje go do ziemi, kończąc tym samym życie kolejnego wojownika. Czując to wszystko przekonałem się, że każdy powinien odwiedzić Rzym. Uczucia i emocje, które udzielają się stojąc obok tak istotnych i znanych części tego miasta są bardziej satysfakcjonujące, niż obecność energicznych Włochów, czy czysty chodnik.

 

Po atrakcjach w Rzymie przyszła pora na Krzywą Wieże w Pizie. Dotarliśmy tam o zmroku. Z tego, co zauważyłem każde miejsce po zachodzie słońca wydaję się być piękniejsze i mieć w sobie coś magicznego. Wieża części z nas wydawała się większa, kiedy widzieliśmy ją na zdjęciach. Jednak i tak byliśmy oczarowani i zdumieni jak to coś się utrzymuje. Oczywiście każdy z nas musiał strzelić sobie ‘oryginalną’ fotkę, na której widać jakby podtrzymywał wieże przed upadkiem – klasyk. Bez tego by się nie obeszło. Samo miasto nie zrobiło na mnie wrażenia. Piza nie jest specyficznie ładna. Nie wyróżnia się na tle innych miast, a rzeka jak przez inne włoskie miejscowości przepływa spokojnie. Może po Rzymie ustawiłem poprzeczkę za wysoko i oczekiwałem za wiele. Nie wiem. Może jeden wieczór to za mało by dostrzec jej urodę. Po kilku godzinach zwiedzania postanowiliśmy wrócić i wyspać się przed kolejną podróżą.

 

Monako

Monako! Wyczekiwane miejsce przez większą część z naszej załogi. Nikt z nas tam jeszcze nie był, z opowiadań domyślaliśmy się czego możemy się spodziewać. Księstwo położone jest na wzgórzu zaraz przy morzu. Można sobie wyobrazić jak bardzo widoki zapierają dech w piersiach. Stojąc na górze widać jachty, które mają po 3 piętra i więcej metrów kwadratowych powierzchni niż mieszkania bloków w Rzeszowie. Słona woda unosiła te statki jak zapałki. A ludzie na nich stukali się kielichami i popijali schłodzone szampany i wino. Życie wydawało się być dla nich bajką, snem z którego nikt nie chcielibyśmy się wybudzić. Patrząc od strony morza widać było luksusowe posiadłości i ferrari przejeżdżające średnio co 10 sekund przez skrzyżowanie. Porsche dostaje się tam chyba na komunie. Nie odważyliśmy wejść się do sklepu na zakupy. Tam też zauważyłem, że mogę wytrzymać bez papierosów cały dzień. Skończyły mi się przed wjazdem do księstwa, a cena jednej paczki w Monako to 8/9 Euro. Dostatecznie dużo, by mnie odstraszyć. Po jakimś czasie zrobiliśmy się głodni, więc postanowiliśmy wyrwać się z luksusów i wrócić do Bożenki.

 

Szwajcaria

Szwajcaria przywitała nas pięknymi górami i opłatą za korzystanie z autostrad. Zapłaciliśmy 35 Euro. Ręce nam opadły, koszty zaczęły nas przerastać. Pieniądze, które przez pół roku mozolnie zbieraliśmy i odkładaliśmy do wspólnej porcelanowej świnki znikały szybciej niż zakładaliśmy. Szybko zapomnieliśmy o tym, żeby nie psuć sobie nastrojów. Droga do Zurychu była długa, ale widoki za oknem umiliły nam podróż.

 

Ludzie w Szwajcarii są wspaniali. Na stacji benzynowej, kiedy stanęliśmy by zatankować i przemyć twarze, ktoś do nas podszedł i powiedział, że jeżeli szukamy pryszniców to możemy za nim pojechać. Spaliśmy też pod gołym niebem, a kiedy się obudziliśmy jakaś starsza Pani podeszła do nas i po niemiecku zapytała się czy dobrze nam się spało i zaproponowała nam kawę. Nigdy przedtem nie spotkaliśmy się z tak dobrą społecznością.

 

Zatrzymaliśmy się niedaleko Zurychu w małej wiosce Wagan. Zadzwoniliśmy do Rolanda, który zaproponował nam wcześniej nocleg. Powiedział, że nie ma go aktualnie w domu, wróci za kilka godzin po czym dodał, że klucze są pod doniczką, żebyśmy weszli i rozgościli się. Roland w ogóle nas nie znał, nie wiedział nawet czy jesteśmy tym, za kogo się podajemy. Było to dla nas, co najmniej dziwne. Mieliśmy podzielone zdania czy wchodzić, staliśmy pod drzwiami i dyskutowaliśmy. Chęć na gorący prysznic i spaghetti wzięła górę. Weszliśmy, każdy wygłodniały i lekko cuchnący, zaczęliśmy szybko doprowadzać się do porządku. Wyglądaliśmy pewnie jak tabun dzikich zwierząt, gorączkowo chcących zaspokoić swoje pragnienia. Po kilku godzinach wrócił Roland, przywitał nas szerokim uśmiechem. Nie dało się go nie polubić. Opowiedział nam o jego wyprawie do Kanady, gdzie spędził półtora roku. Mówił o tym jak przez rok mieszkał w małej chatce, którą znalazł w lesie. Pokazał nam łuk, którym polował w na wiewiórki i wszystko, co można było przerobić na jedzenie. Słuchaliśmy i siedzieliśmy przy ognisku jak zahipnotyzowani, a płomień ogrzewał nam stopy.

 

Następnego dnia zabrał nas do małego miasteczka z pięknym zamkiem na wzgórzu. Później pokazał nam domek w środku lasu, który wybudował z przyjaciółmi. Odwiedziliśmy też farmę jego rodziców. Moglibyśmy zostać tam już na zawsze. Spokój, cisza i wzajemne zaufanie ludzi czyniły to wszystko niespotykanymi miejscami. Słońce powoli kierowało się ku zachodowi, Roland musiał iść do pracy, a my odwiedzić Zurych. Pojechaliśmy tam autobusem. I tak jak się spodziewaliśmy miasto nie zrobiło na nas takiego ważenia jak sami mieszkańcy. Każdy się do siebie uśmiechał. Oczywiście nie zabrakło też, jak nazywał ich Roland, anarchistów. Siedzieli na rogu za mostem, zaraz przy wyjściu z głównej stacji pociągów w Zurychu. Nikomu nie szkodzili, po prostu przykuwali uwagę przechodniów. Wyglądali nieco jak punki, jakby ktoś wyrwał ich z lat 70 gdzieś z Londynu. Roland wytłumaczył nam, że to głownie dzieci z bogatych rodzin, które zdecydowały się prowadzić buntownicze życie. Większość z nich po jakimś czasie wraca do domów, by znów beztrosko egzystować.
Chcielibyśmy mieć trochę więcej czasu, by zobaczyć całą Szwajcarię. Staramy się trzymać planu, więc postanowiliśmy jechać dalej, do Francji. I tym sposobem Bożenka razem z nami znalazła się na półmetku na szej podróży. Jedziemy dalej, zwiedzamy, poznajemy wspaniałych ludzi i cieszymy się z każdego przejechanego kilometra. Zobacz film

 

Luksusy Monako i dom bez właściciela

Ekipa podróżników zatrzymała się w Monako by doglądnąć życia bogaczy. Ich bus, 25cio letni Volkswagen T3 nazwany Bożenka, dumnie prezentował się wokół wszystkich mijających ją porshe i ferrari. Cała grupa bała się, by nie zarysować któregoś z aut. Mogłoby się to skończyć dla nich przykro.

Szwajcarzy byli dla grupy z busa wspaniali. Kobieta, która widziała jak śpią na pobliskim parkingu, podeszła i zapytała czy dobrze im się spało i czy nie chcą kawy. Nie mogli uwierzyć w bezinteresowność i dobroć tego społeczeństwa.

Oto wideo z obu tych miejsc – zobacz film.

 

BusTrip na ostatniej prostej

Francja, Belgia, Holandia i Niemcy. Przez te państwa przejechaliśmy pędząc do naszych ukochanych domów. Oprócz słońca nie brakowało nam jedynie kłopotów. Tłumik rzęził, fotoradary pstrykały zdjęcia, a portfel chudł w oczach. Mimo wszystko było wspaniale.

Paryż miasto miłości. Szkoda, że nie mieliśmy ze sobą swoich drugich połówek, bo tylko tego nam tam brakowało. Włóczyliśmy się chwile uliczkami, aż doszliśmy do Katedry Notre Dame. I znów się zaczęło, wyobraźnia dała o sobie znać. Patrząc na dwie pnące się ku niebu wierze wypatrywałem dzwonnika – bohatera powieści Wiktora Hugo. Zgarbionego, nieco szpetnego i zakochanego w swojej cygance. Świetnie było widzieć oczami wyobraźni Quasimodo spoglądającego niepewnie na Esmeraldę. Sama Katedra robiła ogromne wrażenie. W wewnątrz stara, ale dostojna. Tak jak się spodziewałem rewelacyjne uczucie towarzyszyło mi przy zwiedzaniu tego miejsca, które wcześniej widziałem tylko na zdjęciach. Czas naglił, postanowiliśmy iść do Luwru. Było już nieco późno, kolejka się zmniejszyła, ale i tak chwilę musieliśmy odczekać. W środku było więcej ludzi niż dzieł sztuki, ale warto było przedzierać się przez tłum by zobaczyć dumę muzeum – Mona Lise (dalej ML). W pewnym momencie znalazłem się pod samą taśmą ogradzającą arcydzieło. Patrzyłem na postać na obrazie, a ona patrzyła na mnie. Nie było czuć już tłumu, który napierał aby przedostać się jeszcze bliżej. Stałem tam jak zamurowany, nie docierało do mnie, że naprawdę tam jestem. Ciężko było oderwać wzrok od nieznacznego uśmiechu, jaki nadał ML Leonard da Vinci. Przechadzka po Luwrze to kolejne niezapomniane chwile. Pod Wieże Eiffla dotarliśmy wieczorem. Zdecydowaliśmy, że wtedy zrobi na nas największe wrażenie. Nie pomyliliśmy się. Kiedy zbliżaliśmy się do niej, zaczynała coraz bardziej nad nami górować. Świeciła jasno, rozszarpując wieczorne ciemności Paryża. Byliśmy już tak blisko, że odchylaliśmy głowy, by zobaczyć jej czubek. Nagle zaczęły mrugać na niej światełka, jak na wielkiej choince. Pełne zaskoczenie ukazało się na naszych twarzach, staliśmy z otwartymi ustami i przez jakiś czas patrzyliśmy na widowisko bez słowa. Muszę tam jeszcze kiedyś wrócić. Definitywnie.

 

Z Francji udaliśmy się podbić Belgię, a właściwie Brukselę. Grand Place to miejsce, o którym szczerze mówiąc wcześniej nie słyszałem, ale teraz aż mi z tego powodu wstyd. Tamtejsza architektura po prostu zwala z nóg. Nie potrafię tego opisać. Styl, w jakim zostały postawione tam budynki – szczególnie ratusz i muzeum, budził podziw i lekką grozę. Chociaż pogoda nam wtedy nie dopisała, (drugi raz podczas naszej wyprawy kropił deszcz) to w pewien sposób pasowała do tamtego placu. Zachmurzone niebo dodawało temu miejscu jeszcze nutkę tajemniczości. Z Grand Place przeszliśmy pod pomnik sikającego chłopca. Jak na tak sławne miejsce, nie zrobił na mnie większego wrażenia. Jedynie legendy chodzące o tej „chlubie” Brukseli są ciekawe. Jedna głosi że dzieciak był synem króla i zagubił się w lesie, nikt nie mógł go znaleźć. Dopiero po kilku dniach natknął się na niego leśniczy, który usłyszał, że ktoś sika do strumyka. Druga zaś mówi o tym, że Bruksela została zaatakowana. Wróg chciał podłożyć ładunki wybuchowe przy murach, żeby dostać się do środka miasta. Mały chłopak jednak zniweczył te plany sikając na palący się lont. Jest dla mnie trochę dziwne, że tak znany pomnik nie ma jednej konkretnej historii. W końcu postanowiliśmy iść do Parlamentu Europejskiego. Szkoda, że nie mieliśmy na sobie garniturów, bo świetnie wpasowalibyśmy się w tło podczas sesji zdjęciowej jaką sobie tam urządziliśmy. Siódemka studentów WSIiZ jako siła decydujące o polskich losach w UE. Ciekawa opcja, rozmawialiśmy chwile na ten temat i doszliśmy do wniosku, że nie nadajemy się do tego, przynajmniej część z nas. Politykę zostawiliśmy politykom, a sami wróciliśmy do domu Kami – artysty, który zaoferował nam nocleg. Ten wieczór spędziliśmy świetnie, zjedliśmy spaghetti na deser karmelowe płaty i babeczki upieczone przez Kamiego. Poczuliśmy trochę domowego ciepła, do którego już tak bardzo chcieliśmy wracać.

 

Po Belgii przyszła pora na Holandię i ziołolecznictwo – czyli wąchanie kwiatów oczywiście. Amsterdam był dla mnie nieco dziwny, nie zauważyłem wielu Holenderskich symboli, za to homoseksualny „sztandar” tęczowe flagi, zasłony itp. zwisały z wielu okien. W sumie nic dziwnego w tym samym mieście przecież znajduję się Homomonument. Jest to pomnik upamiętniający gejów i lesbijki prześladowanych za orientacje. W pewnym momencie znaleźliśmy się na Plac Dam, tuż obok pomnika narodowego. Naprzeciw którego stoi przepiękny stary ratusz. Z uśmiechem przyklejonym do twarzy udaliśmy się na ulicę czerwonych latarni. Amsterdam to jedyne miasto w swoim rodzaju. Czas gonił, my stawaliśmy się bardziej uśmiechnięci, a diengów (jak nazwaliśmy pieniądze) ubywało w zastraszającym tempie. Szybko postanowiliśmy udać się do Bożenki, żeby wyruszyć do ostatniego kraju na naszej liście.

 

Niemieccy kierowcy przywitali nas z uśmiechem. Mimo że byliśmy głośniejsi od niejednego traktora, a na Bożence osiadła sadza i kurz zebrany w 12 poprzednich krajach, to dumnie parliśmy do przodu. W myślach mieliśmy już nasze ciepłe łóżeczka i domowe obiadki. Berlin przywitał nas słoneczną pogodą i dobrą informacją. Okazało się, że możemy parkować za darmo w każdym miejscu, bo była niedziela. Bardzo się ucieszyliśmy z tego powodu, bo nasze pieniądze praktycznie wyparowały. Nie spodziewałem się, że Berlin zrobi na mnie tak dobre wrażenie. Resztki Muru Berlińskiego, Brama Brandenburska, Pomnik zwycięstwa i park, w którym opalali się nudyści, to tylko kilka miejsc, które udało nam się zobaczyć. Jest znacznie więcej do zwiedzenia w tym mieście, jednak nasze zmęczenie dało o sobie znać i chęć powrotu do domu wygrała. Właściwie to brak diengów wygrał ze zwiedzaniem i płatnymi wejściami do niektórych miejsc, jakie chcieliśmy zobaczyć. Bożenka stała i też jakby czekała na nas, by wyruszyć w ostatnią część trasy.

 

Droga z Berlina do domu była najdłuższym odcinkiem, jaki mieliśmy przebyć „na raz” do tej pory. Baliśmy się o Bożenkę. Dodając do tego jeszcze stan polskich dróg, to nasz strach nie był bezpodstawny. Była już noc, kiedy przekroczyliśmy granicę. Nie było praktycznie nic widać oprócz tego, co oświetlała nam Bożenka, mimo to każdy zorientował się że już jesteśmy w Polsce. W żadnym innym kraju nie spotkaliśmy się z takimi wybojami i dziurami. To naprawdę zadziwiające, że Polska pod tym względem aż tak odstaje. Jednak nie przeszkadzało nam to aż tak bardzo, byliśmy już praktycznie u siebie. Pędziliśmy ile sił w Bożence, by jak najszybciej zjeś ć smaczny i ciepły domowy obiad, wykąpać się w ciepłej wodzie i przytulić rodzinę.

 

Podróż była wyczerpująca, ale każdy z nas powtórzyłby to z wielką chęcią. Była to nasza przygoda życia, o której będziemy opowiadać wszystkim dookoła, a o tych tajemniczych szczegółach i wydarzeniach, które oficjalnie nie miały miejsca dowiedzą się tylko nieliczni. Każdemu bez zastanowienia polecamy taką wycieczkę. Ja sam zapewniam, że nie do zapomnienia są „akcje” podczas takiej wyprawy. Przyjaźnie, które zawiązują się i zacieśniają w miedzy czasie wydają się, że pozostaną do końca życia. My – ekipa BusTrip – już planujemy co przerobić w Bożence, żeby przygotować ją na kolejną podróż. Nie wyobrażam sobie już wakacji bez Bożenki pędzącej przez nieznane dla mnie jeszcze lądy!

 

Bardzo dziękujemy wszystkim, bez których ta podróż nie doszłaby do skutku. Wszystkim, którzy nas wspierali i pomagali po drodze. Naszym rodzinom i przyjaciołom za to, że dodawaliście nam sił tak samo przed jak i w trakcie wyprawy i za to, że w nas wierzyliście. Jesteście wspaniali DZIĘKUJEMY!

 

ZOBACZ FILM

 

Ekipę Bustrip stworzyli:

  • Natalia Nataliya, studentka pierwszego roku Informatyki, pochodzi z Dniepropietrowska. Natalia od 11 lat zajmuję się bieganiem na orientację w terenie, więc jesteśmy przekonani, że nigdzie nie zginiemy.
  • Karolina Kuta, absolwentka Dziennikarstwa i komunikacji społecznej (obroniła się kilka dni przed wyjazdem), jedyny damski kierowca w ekipie. Bardziej niż zadawać pytania lubi tylko sprawdzać sama.
  • Krzysztof Gutkowski, jest studentem 3 roku Informatyki. Od małego siedział w nowych technologiach, w wolnych chwilach uprawia dalekowschodnie sztuki walki.
  • Marek Maśniak to student pierwszego roku Dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Pasją Marka jest podróżowanie, a idolem Wojciech Cejrowski, choć poglądy panowie mają nieco inne.
  • Bartłomiej Augustyn jest studentem Bezpieczeństwa wewnętrznego i zawodowym żołnierzem. W wojsku polskim jest kierowcą, lubi też pogrzebać przy samochodach.
  • Oleksii Snitsar pochodzi z Łucka i studiuje na pierwszym roku na kierunku Ekonomia biznes międzynarodowy. Jest sportowcem, ale z książką w ręku i oczywiście zapalonym podróżnikiem.
  • Paweł Wójcik to student drugiego roku Bezpieczeństwa wewnętrznego. Zaczytany w Hamingway’u, ale od czasu do czasu lubi też zaglądnąć na dobry koncert lub festiwal.

 

Relację pisał: Marek Maśnik